MT na Krakowskim Salonie Poezji, recenzja Pawła Głowackiego
"Salon poezji. I tam zacznie od nowa".
(...) Z boku - „Motion Trio”. Trzej panowie - Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek - ubrani na czarno, każdy z akordeonem na kolanach, i każdego z nich trzech twarz tak plastelinowa, że w czasie gry fantastycznej wykonywała nad akordeonem porównywalnie fantastyczną pantomimiczną etiudę (...)
Widać jedynie Usta, powiada Samuel Beckett. Na stronach „Ziemi Urlo” Czesław Miłosz zwie go wielkością kapitalistycznego zachodu, najuczciwszym pisarzem cywilizacji. Lecz nie kończy Miłosz na tym, wyraża sprzeciw. Od zmierzchu dnia, kiedy w latach 50. zobaczył w Paryżu „Czekając na Godota”, Beckett niepokoił go, stał się obsesją. Owszem, tyle że wielki podziw nie wyklucza oporu wielkiego, fundamentalnej niezgody. Ale zostawmy to, zostańmy przy teatrze samym. W „Godocie...” na scenie było niewiele. Później, w kolejnych Becketta obrazach teatralnych, nawet i to się kurczyło. W „Nie ja” są tylko usta. Ciemność, w głębi po prawej Usta trzy metry nad sceną, w snopie słabego światła. To. I jeszcze Słuchacz na proscenium po lewej, wysoka postać w czarnej galabii opadającej do ziemi, stojąca na niewidocznym podium wysokości półtora metra, wpatrująca się w usta z napięciem, co jakiś czas unosząca w obie strony i opuszczająca ramiona w geście przestrogi i zarazem bezradnego współczucia. To wszystko. Usta, słowa w ustach, zasłuchana postać. Tyle wystarczyło, żeby stał się teatr. W niedzielę na Salonie Poezji niewiele więcej było.
Anna Dymna i Krzysztof Orzechowski czytali wiersze Miłosza. Na Salonach zawsze jest niewiele więcej niż w „Nie ja”, lecz teatr nie zawsze się zdarza. W każdym razie nie aż tak czysty, jak ostatniej niedzieli. Tyle mogę krótko rzec o czytaniu Dymnej i Orze-chowskiego. Oni zatem. Wargi dwojga w dwóch ciałach siedzących na krzesłach za stołem na scenie. Słowa Miłosza. Z boku - „Motion Trio”. Trzej panowie - Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek - ubrani na czarno, każdy z akordeonem na kolanach, i każdego z nich trzech twarz tak plastelinowa, że w czasie gry fantastycznej wykonywała nad akordeonem porównywalnie fantastyczną pantomimiczną etiudę, czasem kraszoną mrukiem lub nawet słówkiem raczej nie dla dzieci. Takie trzy twarze nad czarnymi pudłami, ot, potrojony Marcel Marceau. A naprzeciwko - słuchacze. Każdy we własnym geście niedowierzania, że tak niewiele wystarczy, by przez godzinę czuć tak mocne, czyste, nieomylne, jasno-ciemne ukłucie. To wszystko. Prawie nic. Ogromnie dużo. Wszystko, co konieczne. Tak, nic ponad to, co konieczne, by ukłucie słów było jasno-ciemne, to znaczy pełne. W prologu tomu „Nieobjęta ziemia” Miłosz przywołuje drobinę z „Prób” Montaigne’a. „Nasze życie częścią składa się z szaleństwa, częścią z rozsądku; kto pisze o nim jeno statecznie i z umiarkowaniem, ten zostawia mimo siebie więcej niż połowę”. Nie tylko w tym tomie, Miłosz nigdy w piśmie swym niczego nie zostawiał mimo siebie. Blask i ciemności, chłód metafizyki i roztańczone zmysły, lód i żar, miody i gorycze. Wszystko, co konieczne, i wszystko to splecione wzajem. I to kłuło fantastycznie ostatniej niedzieli. Całkiem jak finał „Nie ja”, te słowa wyskakujące z Ust, słowa tej, z której widać tylko Usta, mówiącej o sobie w trzeciej osobie, słowa, które mógłby napisać Miłosz. „... i będzie sama... nikogo... nikogo... tylko skowronki... i tam zacznie od nowa... stamtąd ruszy dalej...” Kurtyna opada zupełnie. Słychać zza niej jeszcze głos Ust, mówiących coś niepojętego. Widownia w ciemności. Doskonałej.
21 lutego 2017
PAWEŁ GŁOWACKI